piątek, 31 stycznia 2014

pisany z powierzchni przepis na zajebistą focaccię

Chciałabym udawać, że mam do tego chłodny dystans i w ogóle to jest ponad tym niskim emocjonowaniem się jakimś tam konkursem. Otóż owszem, emocjonuję się. Myślę o nim (o  konkursie) i mam parę refleksji już nawet. U siebie jestem, to się nimi podzielę.

Coś oni tam mają, słuchajcie, nie tak chyba z tymi kategoriami, bo w "mojej" - "Ja i moje życie" są zgłoszone 643 blogi, podczas gdy w zainteresowaniach na przykład - 391, a w pozostałych jeszcze mniej. Odnoszę wrażenie, że ta kategoria to jakiś wielki wór, w którym bardzo ciężko będzie się przebić, konkuruję bowiem nie tylko z najpopularniejszymi polskimi blogami parentingowymi (sorry, mamuśki, ale chyba powinnyście mieć osobną kategorię!:)), ale także niestety z blogami o niepełnosprawnych dzieciach. To dla mnie potwornie niekomfortowa sytuacja - nawoływać do głosowania na młodą i (podobno) zdolną, całkiem szczęśliwą, gdy na liście sąsiadują ze mną blogi rodziców chorych na raka kilkulatków.

I tak się zaczęłam zastanawiać, czym takim wyjątkowym charakteryzuję się ja i moje życie, że mam czelność prosić o głosy. W czym jestem lepsza od mam blogujących (tylko) o swoich dzieciach - albo pięknych i zdrowych, albo chorych i cierpiących. Otóż - w niczym. Ale znalazłam sobie powód, który pomógł mi zredukować dysonans: jestem normalna. Nie, żeby one nie były, ale przyznajcie się, która z Was ma dla dziecka po siedem kurteczek z Zary na każdy sezon? Założę się, że na zimę to jedna, góra dwie pary kozaczków czy śniegowców Waszym maluchom przysługuje, hę? Sama się gapię na te stylówy i zazdroszczę, a potem się zastanawiam, ile bym musiała mieć kasy, żeby niemowlakowi kupować designerskie bodziaki, wiedząc, że on przy każdym karmieniu wypróżni się na własne plecy. No więc sądzę, że blogi parentingowe z pięknie ubranymi dziećmi są urocze, ale raczej nie stanowią punktu odniesienia (jeśli już to negatywny, czyli taki, przez który czujemy się gorzej). Ja się z nimi bynajmniej nie utożsamiam, bo nie potrafię, podglądam jak martwą naturę, a nie (wybaczcie, jeszcze drzemie chyba ciut marketingowca we mnie) - jako benchmark dla swojego życia.

Tak samo rzecz się ma z blogami o chorobach, tu bez złośliwości, bo materia jest delikatna. Rodziny doświadczone ciężką chorobą czy niepełnosprawnością często są wzorem do naśladowania - wzorem siły, odwagi, nadziei czy determinacji.

Dlaczego więc JA i MOJE życie? Bo jesteśmy podobne, bo żyjemy w rozkroku między pracą a domem albo sobą a innymi, bo wszystkim nam jest ciężko pod presją tylu oczekiwań. Bo wiele z nas wpada w pułapkę perfekcjonizmu, bo zapominamy o małych radościach, tracimy dystans i poczucie humoru. Nie staram się kreować się na jakiś głos ludu, żaden ze mnie vox populi, ale nie raz usłyszałam od Was, że nazywam dobrze Wasze emocje, że czytanie Polki to jak spojrzenie z dystansem na własne życie. Bo może wiele z Was dopiero ma wpaść w tego doła, w którym ja byłam już rok temu i nie planuję tam wracać. Bo piszę do Was z radością z powierzchni.

Moje życie jest zwyczajne, ja sama - nie wiem, pewnie mam kilka uzdolnień. Na przykład piekę zajebistą focaccię.





Zajebista focaccia
z kozim serem, karmelizowaną cebulką i oliwkami

Ciasto na focaccię:

  • 7 g suchych drożdży instant (lub 20 g świeżych)
  • 2 łyżki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
  • 1 łyżeczka miodu
  • 500 g mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 850)
  • 1 i 1/2 łyżeczki soli

na wierzch:

  • pół małej roladki koziego sera
  • garść czarnych oliwek
  • 2 czerwone cebule
  • łyżka cukru
  • łyżka octu balsamicznego
  • oliwa
  • sól morska


Przygotowanie:
  • Ciasto na focaccię: do kubeczka wsypać suszone drożdże i wymieszać z 325 ml ciepłej wody, odstawić na 3 minuty, a następnie wymieszać z oliwą z oliwek oraz miodem. Mąkę przesiać do dużej miski i wymieszać z solą. Zrobić wgłębienie w środku, w które stopniowo wlewać rozczyn z drożdży, jednocześnie mieszając składniki łyżką. Połączyć ciasto w jednolitą masę, ręką uformować kulę i wyłożyć ją na oprószony mąką blat. Wygniatać przez 10 minut.
  • gładkie i elastyczne ciasto wysmarować oliwą naoliwionymi dłońmi i przełożyć do miski, przykryć ściereczką kuchenną i odstawić w ciepłe miejsce na 1 i 1/2 godziny, do czasu aż znacznie zwiększy swoją objętość.
  • w międzyczasie przygotować cebulkę: pokroić ją w cienkie piórka, zeszklić na oliwie, dodać cukier i ocet, karmelizować ok. 10 minut, od czasu do czasu mieszając
  • wyrośnięte ciasto powygniatać pięścią w celu usunięcia pęcherzy powietrza, następnie wyłożyć na blachę wysmarowaną oliwą
  • Piekarnik nagrzać do 240 stopni lub do maksymalnej temperatury, wierzch ciasta posmarować 2 łyżkami oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia, rozłożyć plastry koziego sera, rozrzucić karmelizowaną cebulkę i pokrojone oliwki
  • wstawić do środkowej części nagrzanego piekarnika i ustawić temperaturę na 240 stopni. Piec przez 15 - 18 minut, na złoty kolor

Ciasto na focaccię:

• 7 g suchych drożdży instant (lub 20 g świeżych)
• 2 łyżki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
• 1 łyżeczka miodu
• 500 g mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 850)
• 1 i 1/2 łyżeczki soli

 Przygotowanie:
  • Ciasto na focaccię: do kubeczka wsypać suszone drożdże i wymieszać z 325 ml ciepłej wody*, odstawić na 3 minuty, a następnie wymieszać z oliwą z oliwek oraz miodem. Mąkę przesiać do dużej miski i wymieszać z solą. Zrobić wgłębienie w środku, w które stopniowo wlewać rozczyn z drożdży, jednocześnie mieszając składniki łyżką. Połączyć ciasto w jednolitą masę, ręką uformować kulę i wyłożyć ją na oprószony mąką blat. Wygniatać przez 10 minut.
  • Gładkie i elastyczne ciasto wysmarować oliwą naoliwionymi dłońmi i przełożyć do miski, przykryć ściereczką kuchenną i odstawić w ciepłe miejsce na 1 i 1/2 godziny, do czasu aż znacznie zwiększy swoją objętość.
  • Wyrośnięte ciasto powygniatać pięścią w celu usunięcia pęcherzy powietrza, następnie wyłożyć na papier do pieczenia o wymiarach 30 x 40 cm i rozpłaszczyć dłonią, dopasowując do wymiarów papieru. Przełożyć do blachy do pieczenia lub formy o tych samych wymiarach, przykryć luźno przeźroczystą folią spożywczą i odstawić na godzinę w ciepłe miejsce do podwojenia objętości.
  • Piekarnik nagrzać do 240 stopni lub do maksymalnej temperatury. Wierzch ciasta posmarować 2 łyżkami oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia, zrobić palcem wgłębienia co około 4 cm i posypać gruboziarnistą solą morską.
  • Wstawić do środkowej części nagrzanego piekarnika i ustawić temperaturę na 240 stopni. Piec przez 15 - 18 minut, na złoty kolor.
- See more at: http://thepolkadotproject.blogspot.com/2013/07/piece-of-focaccia.html#sthash.wkg62ikw.dpuf
Ciasto na focaccię:

• 7 g suchych drożdży instant (lub 20 g świeżych)
• 2 łyżki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
• 1 łyżeczka miodu
• 500 g mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 850)
• 1 i 1/2 łyżeczki soli

 Przygotowanie:
  • Ciasto na focaccię: do kubeczka wsypać suszone drożdże i wymieszać z 325 ml ciepłej wody*, odstawić na 3 minuty, a następnie wymieszać z oliwą z oliwek oraz miodem. Mąkę przesiać do dużej miski i wymieszać z solą. Zrobić wgłębienie w środku, w które stopniowo wlewać rozczyn z drożdży, jednocześnie mieszając składniki łyżką. Połączyć ciasto w jednolitą masę, ręką uformować kulę i wyłożyć ją na oprószony mąką blat. Wygniatać przez 10 minut.
  • Gładkie i elastyczne ciasto wysmarować oliwą naoliwionymi dłońmi i przełożyć do miski, przykryć ściereczką kuchenną i odstawić w ciepłe miejsce na 1 i 1/2 godziny, do czasu aż znacznie zwiększy swoją objętość.
  • Wyrośnięte ciasto powygniatać pięścią w celu usunięcia pęcherzy powietrza, następnie wyłożyć na papier do pieczenia o wymiarach 30 x 40 cm i rozpłaszczyć dłonią, dopasowując do wymiarów papieru. Przełożyć do blachy do pieczenia lub formy o tych samych wymiarach, przykryć luźno przeźroczystą folią spożywczą i odstawić na godzinę w ciepłe miejsce do podwojenia objętości.
  • Piekarnik nagrzać do 240 stopni lub do maksymalnej temperatury. Wierzch ciasta posmarować 2 łyżkami oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia, zrobić palcem wgłębienia co około 4 cm i posypać gruboziarnistą solą morską.
  • Wstawić do środkowej części nagrzanego piekarnika i ustawić temperaturę na 240 stopni. Piec przez 15 - 18 minut, na złoty kolor.
- See more at: http://thepolkadotproject.blogspot.com/2013/07/piece-of-focaccia.html#sthash.wkg62ikw.dpuf
Ciasto na focaccię:

• 7 g suchych drożdży instant (lub 20 g świeżych)
• 2 łyżki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
• 1 łyżeczka miodu
• 500 g mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 850)
• 1 i 1/2 łyżeczki soli

 Przygotowanie:
  • Ciasto na focaccię: do kubeczka wsypać suszone drożdże i wymieszać z 325 ml ciepłej wody*, odstawić na 3 minuty, a następnie wymieszać z oliwą z oliwek oraz miodem. Mąkę przesiać do dużej miski i wymieszać z solą. Zrobić wgłębienie w środku, w które stopniowo wlewać rozczyn z drożdży, jednocześnie mieszając składniki łyżką. Połączyć ciasto w jednolitą masę, ręką uformować kulę i wyłożyć ją na oprószony mąką blat. Wygniatać przez 10 minut.
  • Gładkie i elastyczne ciasto wysmarować oliwą naoliwionymi dłońmi i przełożyć do miski, przykryć ściereczką kuchenną i odstawić w ciepłe miejsce na 1 i 1/2 godziny, do czasu aż znacznie zwiększy swoją objętość.
  • Wyrośnięte ciasto powygniatać pięścią w celu usunięcia pęcherzy powietrza, następnie wyłożyć na papier do pieczenia o wymiarach 30 x 40 cm i rozpłaszczyć dłonią, dopasowując do wymiarów papieru. Przełożyć do blachy do pieczenia lub formy o tych samych wymiarach, przykryć luźno przeźroczystą folią spożywczą i odstawić na godzinę w ciepłe miejsce do podwojenia objętości.
  • Piekarnik nagrzać do 240 stopni lub do maksymalnej temperatury. Wierzch ciasta posmarować 2 łyżkami oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia, zrobić palcem wgłębienia co około 4 cm i posypać gruboziarnistą solą morską.
  • Wstawić do środkowej części nagrzanego piekarnika i ustawić temperaturę na 240 stopni. Piec przez 15 - 18 minut, na złoty kolor.
- See more at: http://thepolkadotproject.blogspot.com/2013/07/piece-of-focaccia.html#sthash.wkg62ikw.dpuf
Ciasto na focaccię:

• 7 g suchych drożdży instant (lub 20 g świeżych)
• 2 łyżki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
• 1 łyżeczka miodu
• 500 g mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 850)
• 1 i 1/2 łyżeczki soli
- See more at: http://thepolkadotproject.blogspot.com/2013/07/piece-of-focaccia.html#sthash.wkg62ikw.dpuf
Ciasto na focaccię:

• 7 g suchych drożdży instant (lub 20 g świeżych)
• 2 łyżki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
• 1 łyżeczka miodu
• 500 g mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 850)
• 1 i 1/2 łyżeczki soli
- See more at: http://thepolkadotproject.blogspot.com/2013/07/piece-of-focaccia.html#sthash.wkg62ikw.dpuf
Ciasto na focaccię:

• 7 g suchych drożdży instant (lub 20 g świeżych)
• 2 łyżki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
• 1 łyżeczka miodu
• 500 g mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 850)
• 1 i 1/2 łyżeczki soli

 Przygotowanie:
  • Ciasto na focaccię: do kubeczka wsypać suszone drożdże i wymieszać z 325 ml ciepłej wody*, odstawić na 3 minuty, a następnie wymieszać z oliwą z oliwek oraz miodem. Mąkę przesiać do dużej miski i wymieszać z solą. Zrobić wgłębienie w środku, w które stopniowo wlewać rozczyn z drożdży, jednocześnie mieszając składniki łyżką. Połączyć ciasto w jednolitą masę, ręką uformować kulę i wyłożyć ją na oprószony mąką blat. Wygniatać przez 10 minut.
  • Gładkie i elastyczne ciasto wysmarować oliwą naoliwionymi dłońmi i przełożyć do miski, przykryć ściereczką kuchenną i odstawić w ciepłe miejsce na 1 i 1/2 godziny, do czasu aż znacznie zwiększy swoją objętość.
  • Wyrośnięte ciasto powygniatać pięścią w celu usunięcia pęcherzy powietrza, następnie wyłożyć na papier do pieczenia o wymiarach 30 x 40 cm i rozpłaszczyć dłonią, dopasowując do wymiarów papieru. Przełożyć do blachy do pieczenia lub formy o tych samych wymiarach, przykryć luźno przeźroczystą folią spożywczą i odstawić na godzinę w ciepłe miejsce do podwojenia objętości.
  • Piekarnik nagrzać do 240 stopni lub do maksymalnej temperatury. Wierzch ciasta posmarować 2 łyżkami oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia, zrobić palcem wgłębienia co około 4 cm i posypać gruboziarnistą solą morską.
  • Wstawić do środkowej części nagrzanego piekarnika i ustawić temperaturę na 240 stopni. Piec przez 15 - 18 minut, na złoty kolor.
- See more at: http://thepolkadotproject.blogspot.com/2013/07/piece-of-focaccia.html#sthash.wkg62ikw.dpuf
Ciasto na focaccię:

• 7 g suchych drożdży instant (lub 20 g świeżych)
• 2 łyżki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
• 1 łyżeczka miodu
• 500 g mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 850)
• 1 i 1/2 łyżeczki soli

 Przygotowanie:
  • Ciasto na focaccię: do kubeczka wsypać suszone drożdże i wymieszać z 325 ml ciepłej wody*, odstawić na 3 minuty, a następnie wymieszać z oliwą z oliwek oraz miodem. Mąkę przesiać do dużej miski i wymieszać z solą. Zrobić wgłębienie w środku, w które stopniowo wlewać rozczyn z drożdży, jednocześnie mieszając składniki łyżką. Połączyć ciasto w jednolitą masę, ręką uformować kulę i wyłożyć ją na oprószony mąką blat. Wygniatać przez 10 minut.
  • Gładkie i elastyczne ciasto wysmarować oliwą naoliwionymi dłońmi i przełożyć do miski, przykryć ściereczką kuchenną i odstawić w ciepłe miejsce na 1 i 1/2 godziny, do czasu aż znacznie zwiększy swoją objętość.
  • Wyrośnięte ciasto powygniatać pięścią w celu usunięcia pęcherzy powietrza, następnie wyłożyć na papier do pieczenia o wymiarach 30 x 40 cm i rozpłaszczyć dłonią, dopasowując do wymiarów papieru. Przełożyć do blachy do pieczenia lub formy o tych samych wymiarach, przykryć luźno przeźroczystą folią spożywczą i odstawić na godzinę w ciepłe miejsce do podwojenia objętości.
  • Piekarnik nagrzać do 240 stopni lub do maksymalnej temperatury. Wierzch ciasta posmarować 2 łyżkami oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia, zrobić palcem wgłębienia co około 4 cm i posypać gruboziarnistą solą morską.
  • Wstawić do środkowej części nagrzanego piekarnika i ustawić temperaturę na 240 stopni. Piec przez 15 - 18 minut, na złoty kolor.
- See more at: http://thepolkadotproject.blogspot.com/2013/07/piece-of-focaccia.html#sthash.wkg62ikw.dpuf

czwartek, 30 stycznia 2014

o krowich plackach i determinacji

Nie umiem robić makaroników i tak, ta kwestia urosła w mojej głowie do rangi sporego problemu. Bo próbowałam już chyba z dziesięć razy, suszyłam te cholerne białka po trzy dni, tak jak kazali. Mieliłam jak durna migdały, przesiewałam, wznosiłam się na wyżyny cierpliwości i precyzji, a wierzcie mi - nie są to moje najmocniejsze strony. W kuchni lubię działać spontanicznie i zamaszyście, jestem trochę jak Nigella - dosypuję składniki z nonszalancją, dodaję je nieprecyzyjnie, rwę, zamiast kroić. Mój bujny biust faluje jak nigellowy, gdy dynamicznie wyrabiam drożdżowe. Bryzgam kremami po ścianach, mam mąkę we włosach. Daleko mi do cukiernika, który z precyzją snajpera czy innego aptekarza starannie odmierza, delikatnie miesza i subtelnie muska. 

Ale do makaroników - wybrudziłam już dla tych kretyńskich ciasteczek z osiemdziesiąt misek, miseczek i szpatułek, zmarnowałam ze dwa kilo migdałów, nabluzgałam się nad nimi jak stary szewc. I nic. Efekt za każdym razem jest ten sam: zamiast okrąglutkich, gładziutkich bezików z falbanką wyciągam blachę krowich placków, popękanych, płaskich i żałosnych.




Zupełnie niezrozumiałe jest, dlaczego wciąż do nich wracam. Dlaczego małe beziki obrałam sobie za cel i mam w sobie w tej kwestii zupełnie niewłaściwą dla swego słabego charakteru dawkę determinacji.

Bo przecież jestem niecierpliwa, w wielu kwestiach niekonsekwentna, zazwyczaj idę na żywioł, czuję, zamiast myśleć. Często w życiu za łatwo się poddawałam. Być może nie znacie mnie od tej strony. Bo przecież bloga prowadzę konsekwentnie i bardzo regularnie, nie poddałam się z żadnym widgetem ani innym gadżetem. Wciąż poprawiam, usprawniam i polepszam, nie od razu się udaje, ale do wszystkiego w końcu jakoś sama dochodzę. Nauczyłam się robić zdjęcia i kodów w HTML-u, zamieniłam leniwe wieczory na wieczory pracowite. Ta konsekwencja i determinacja mnie samą wzrusza i zadziwia. I tak sobie myślę, wiecie, że to nie przypadek. Nie chciałabym tu używać za wielkich słów, bo nie powołanie to jest przecież, ale znak jednak, że chyba powinnam to robić.

Jeśli też tak uważasz - pomóż mi. Jeśli zaglądasz tu czasem i się uśmiechasz, jeżeli wypróbowałaś/eś jakieś przepisy i Ci smakowało, jeśli podobały Ci się kiedykolwiek moje zdjęcia czy słowa - zrób coś dla mnie. Nie dlatego, że właśnie stałam się bezrobotna, ani nie dla bonu na pierścionki, nawet nie dla tej wycieczki (co to bym se na nią więcej niż chętnie pojechała - przyznaję). 

Mimo, że nie umiem robić makaroników, proszę:




To jak będzie - pomożecie? :)

P.S.: Głosowanie potrwa do 6-go lutego, koszt sms-a to 1,23. Jeszcze jedno: w treści jest tylko jedna litera - A, pozostałe to cyferki, czyli: zero zero pięć zero pięć :)

środa, 29 stycznia 2014

o przekleństwie wolnego czasu i pokusie eskapizmu

Pierwsze parę dni upajałam się tym, że nie muszę wstawać o 6:30 i brać udziału w przygotowaniach do wyjścia na mróz (w domu byłam na prawach pokrzywdzonej, a to status zbliżony do ciężko chorego). Czerpałam autentyczną przyjemność z tego, że o 8 mogę pić kawę w ciepłym łóżku i przeglądać internety w piżamie. Rajcowała mnie perspektywa nadrobienia wszystkich zaległości, wysprzątania w domu wreszcie każdego zawalonego gratami kąta, upieczenia wszystkiego, co planowałam, zrobienia na blogu wszystkiego, czego wcześniej nie miałam czasu zrobić. Siedem godzin w pustym domu to przecież strasznie dużo, nie? A guzik i wcale że nie. Jakież było moje zdziwienie już drugiego dnia, gdy okazało się, że jest trzynasta, a ja nadal w piżamie. Przecież robiłam te zdjęcia tylko chwilkę i tylko przez momencik pisałam posta i już minęło pięć godzin?! A jeszcze trzeba ogarnąć chałupę i siebie doprowadzić do porządku i zaraz wychodzić po Zośkę. Trudno, obiadu nie będzie, jestem jeszcze na prawach pokrzywdzonej.

Miałam przecież zaczynać dzień sapaniem przy Chodakowskiej, miałam działać, szukać pracy, wymuskać dom i wymuskać siebie. Mija tydzień, a ja nie zrobiłam sobie nawet jednej maseczki i ani razu nie umyłam podłóg. Zabijcie mnie, a nie wiem, co robiłam. Pozwalałam czasowi przeciekać mi przez palce. Szwędałam się. Przecierałam tu i ówdzie (światło dzienne bezwzględnie demaskuje wszystkie brudy i odrapaństwa).

Nie stoczyłam się do czarnej dziury, nie mam powodu, przechodzę jednak pewne kłopoty adaptacyjno-logistyczne. No dobra, motywacyjne też. Nie będę lansować tu jakiejś propagandy sukcesu, że niby nie mam zmartwień i czuję się świetnie. Nie - wieczorem nie mogę zasnąć, a rano nie chce mi się wstawać. Nie ryczę już i nie martwię się jakoś straszliwie, ale jednak muszę odpierać pokusę eskapizmu i rozwiązań najprostszych. Moja wewnętrzna kobieta sukcesu toczy batalię z wewnętrznym leniem. Walczy z nią, by nie położyć się z miską lodów pod kocem i nie gapić się na seriale. A Polka leniwa z pewnością nie pogardziłaby teraz miską lodów takich, jak te:






                                   kubeczek w kwiatki i ręczniczek pochodzą z Live Beautifully


Lody chałwowo-kokosowe

400 g śmietanki kremówki
165 g mleczka kokosowego (tyle waży zawartość małej puszki, nie musisz dokładnie tyle odmierzać, jeśli z dużej puszki odlejesz 150-200 g, będzie dobrze)
150 g chałwy waniliowej
2 jajka
4 łyżki cukru
cukier waniliowy
kokos (użyłam ok.1/3 świeżego orzecha, pokroiłam w kosteczkę, ewentualnie mogą być też wiórki, choć efekt będzie uboższy o to chrupanie kokosowych cząstek)

  • jajka przelej wrzątkiem (nie trzymaj w nim, bo białko zacznie się ścinać, robisz lody, nie jaja sadzone)
  • białka oddziel od żółtek, te pierwsze ubij na sztywną pianę (ze szczyptą soli)
  • żółtka utrzyj z cukrem i cukrem waniliowym na puszystą masę
  • chałwę rozdziabaj widelcem, dodaj to kogla-mogla, zmiksuj
  • ubij kremówkę (musi być zimna), gdy będzie sztywna, dodawaj do niej, ciągle miksując: mleko kokosowe i masę żółtkowo-chałwową, miksuj, aż wszystko połączy się w jednolitą masę
  • dodaj pianę z białek, nie miksuj już, wmieszaj ją delikatnie szpatułką
  • na końcu dodaj kokos, wymieszaj
  • przelej do formy i włóż do zamrażalnika na conajmniej 2-3 godziny (jeżeli używasz większych cząstek świeżego kokosa, przemieszaj masę ze dwa razy w międzyczasie, by nie opadły na dno)

poniedziałek, 27 stycznia 2014

pokarmy miłosne: czekolada, wiśnie, chili

Nadchodzi święto miłości spod znaku róży w celofanie, poduszki-serca, misiaczków i innych upiorków. Taką miłością i takim świętem zasadniczo gardzę, interesują mnie jedynie sytuacje autentyczne i głębokie, okoliczności pełne klasy i urody. Są tacy, którzy gardzą całkiem i bojkotują totalnie, że niby nie będą zalecać się na akord, kochać tylko od święta, że kicz i wiocha oraz konsumpcjonizm niepotrzebny.

Ja tam lubię wszystkie święta, religijne i świeckie, tradycyjne i nie. Lubię okazje, prezenty, celebracje, dla mnie każda okazja jest dobra. I choć w zasadzie zgadzam się, że miłość okazywać należy codziennie i podzielam to zdziwienie, że czemu nagle 14-go lutego wszyscy pierdzą serduszkami. Uważam, że kochać (się) należy na co dzień i od święta. Miłość dnia powszedniego to kanapki do pracy, drapanie po plecach przed snem, uścisk dłoni,  herbata z cytryną, gdy boli gardło i różne takie prozaiczne odruchy. W zasadzie też uważam, że każda okazja, by dobrze podjeść, napić się i pokochać jest dobra. Ale od święta można podjeść lepiej, napić się romantyczniej i pokochać bardziej fikuśnie. Kwestię fikuśnego seksu pozostawię innym autorom bardziej adekwatnych treści, wypowiem się dzisiaj na temat pokarmów miłosnych. 

Mówią, że ostrygi, podobno też krewetki, kawior, cynamon, truskawki, szparagi. Dla mnie najbardziej zmysłowa jest czekolada i chili. Aksamitne, intensywne, wilgotne brownie ze szczyptą ostrości (zwróćcie uwagę, że wszystkie te przymiotniki równie dobrze opisują doznania miłosne). Cierpko-gorzkie praliny, okrągłe jak małe cycuszki, ich miękki środek ukryty pod chrupiącą czekoladą, alkohol, wiśnie, kakao - sam seks. Nie należy jednak całkiem tracić głowy, cnota pragmatyzmu cnotą jest na co dzień i od święta - proponuję Wam sposób na to, by z jednego ciasta powstały dwa wybitne, erotyczne pokarmy miłosne.










Brownie idealne
aksamitne i wilgotne

200 g gorzkiej czekolady
200 g masła
6 jajek
300 g cukru
100 g mąki
szczypta chili

  • czekoladę i masło rozpuścić w kąpieli wodnej
  • w misce ubić jajka z cukrem, aż wyraźnie zwiększą objętość i zamienią się w puszystą, jasną masę
  • dodać mąkę, miksować dalej
  • wlać masę czekoladowo-maślaną, zmiksować całość
  • wlać do formy i piec ok. 20 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 st. C.
  • po upieczeniu odstawić do ostygnięcia, gdy już całkiem się wystudzi, wycinać serca foremkami do ciasteczek
  • serca posmarować galaretką, resztki wsypać do miski i zrobić z nich pralinki wg przepisu poniżej

Galaretka waniliowa z chili

5 łyżek śmietanki kremówki
pół opakowania cukru waniliowego
1 łyżeczka żelatyny
1/3 łyżeczki chili
barwnik spożywczy w proszku (czerwony lub różowy)

  • żelatynę wsypać do szklaneczki, zalać łyżką zimnej wody, wymieszać, odstawić na kilka minut, po chwili zalać dwiema łyżkami gorącej wody, wymieszać
  • śmietankę wymieszać z cukrem waniliowym, chili i barwnikiem
  • dodać żelatynę, całość odstawić na jakieś 10 minut (aż zacznie tężeć)
  • gdy śmietanka nabierze konsystencji gęstego kremu, smarować nią czekoladowe serca, wstawić je do lodówki

Praliny czekoladowo-wiśniowe z chili

300g czekoladowego ciasta (najlepiej brownie z powyższego przepisu)
100 g niskosłodzonego dżemu wiśniowego lub dobrej, kwaskowatej konfitury z całymi wiśniami
50 ml wiśniówki
2 tabliczki gorzkiej czekolady

  • ciasto skruszyć, zalać wiśniówką, dodać dżem, masę zagnieść (najlepiej dłońmi), by składniki dobrze się połączyły, a ciasto wchłonęło wilgoć
  • czekoladę zetrzeć na najdrobniejszej tarce prosto do czekoladowo-wiśniowej masy, wymieszać
  • masę wstawić do lodówki na co najmniej godzinę (moja chłodziła się przez noc)
  • ze schłodzonej masy formować małe kuleczki - nabierać po małej łyżeczce i kulać w dłoniach
  • kuleczki schłodzić przez co najmniej pół godziny
  • w kąpieli wodnej rozpuścić drugą gorzką czekoladę, ja rozrzedziłam ją jeszcze kilkoma łyżkami mleka i alkoholu (łącznie pewnie ok. 10 łyżek płynów)
  • kuleczki  nabijać na patyczek i maczać w polewie czekoladowej, obkręcać, aż ścieknie jej nadmiar i delikatnie odkładać na deskę, schować do lodówki

Należy podjadać w sposób wyuzdany, oblizywać palce i wargi.
Uwaga: po spożyciu będziecie pierdzieć serduszkami.

niedziela, 26 stycznia 2014

tarta zniechęconej żony

Kiedy parę dni temu mój mąż wracał wieczorem z delegacji, pomyślałam sobie, że będę fajna żona i przywitam go jakąś dobrą kolacją. Wróci zziębnięty, zmęczony, miło mu będzie od drzwi czuć błogi zapach ciepłego jedzenia. W lodówce same bejziki, nic fikuśnego - jajka, ser, szuflada pełna warzyw, wśród nich smutnawy brokuł, który aż prosił, żeby go już zjeść. Nie myśląc długo zagniotłam moje niezawodne ciasto na spód i szybko stwierdziłam, że co jak co, ale sprytna i gospodarna to ja jestem - uknułam, że z reszty zrobię mu pieczonych pierożków do pracy.

Wraca - zziębnięty, zmęczony i nie że "o, jak pięknie pachnie" ani żadne tam "jak dobrze być już w domu", tylko "co ty tam pichcisz? mogłaś powiedzieć, najadłem się już w makdonaldzie". I szlag trafił moje chęci, odechciało mi się być dobrą żoną na kolejny miesiąc. Skubnął, dziubnął, a ja walnęłam focha. Następnym razem uprzedzę, że czekam z kolacją, ale to już nie to. Niespodzianki są najlepsze. 

Mimo to z reszty ciasta upiekłam mu parę słonych pierożków na następny dzień do pracy. "Zjadłeś?" zapytałam, gdy wracaliśmy do domu. "Nie, zjedli mi wszyskie". Odechciało mi się być dobrą żoną na kolejny kwartał (nie, żebym żałowała kolegom, ale żeby ani jednego dla siebie nie ocalić?).

I weź, bądź tu człowieku dobrą żoną. Na wypadek, gdyby Wam się jednak jeszcze chciało, przepis jest pod zdjęciami.








Tarta z brokułami

Ciasto na tartę:

400 g mąki
200 g masła (miękkiego)
2 łyżki śmietany
1 jajko
1 łyżeczka soli

Składniki nadzienia:

1/3 brokuła
1/2 średniej cukini
garść mrożonego groszku
3 jajka
1 mały jogurt naturalny
ząbek czosnku
sól, pieprz
ser żółty do posypania po wierzchu

  • ze składników należy zagnieść elastyczne ciasto
  • formę do tarty wysmarować masłem, wylepić ciastem na grubość ok 0,5 cm (do małej formy użyj nie całej połowy zagniecionego ciasta, duża forma - całe)
  • ciasto ponakłuwaj widelcem, podpiecz przez 10-15 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni (aż się lekko zezłoci)
  • w tym czasie ugotuj brokuła - użyłam 1/3, gotowałam w osolonej wodzie aż nieco zmiękł, ale miał jeszcze żywozielony kolor
  • cukinię pokrój w cieniusieńkie plasterki
  • w miseczce rozbełtaj jajka, dodaj jogurt, czosnek, sól i pieprz
  • na podpieczoną tartę wyłóż warzywa: ułóż porwane na mniejsze różyczki brokuła, plasterki cukini, wylej masę jajeczną, posyp po wierzchu mrożonym groszkiem (nie trzeba go wcześniej gotować)
  • piecz około 15 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni do czasu, aż masa się zetnie (potrząśnij formą - nie powinno nic latać, poza tym masa wyraźnie się uniesie, jak w omlecie czy suflecie), wyjmij i posyp potartym serem, piecz kilka minut aż ser się rozpuści

Pierogi pieczone

ciasto jak wyżej

Farsz (na ok.8-10 sporych pierogów):

pół średniej cukini
1 jajko
20 dkg sera żółtego
nieduży kawałek sera z niebieską pleśnią
sól, pieprz

  • cukinię zetrzyj na tarce o grubych oczkach, posyp szczyptą soli, odstaw na chwilę, by puściła wodę
  • sery zetrzyj na tej samej tarce
  • gdy cukinia wypuści soki, wyciśnij ich nadmiar, dodaj sery, wbij jajko, dodaj pieprz, wymieszaj
  • ciasto rozwałkuj dość cienko na obsypanej mąką stolnicy, wykrawaj duże koła - użyj miseczki o średnicy ok.10-15 cm
  • do każdego koła nakładaj sporą łyżeczkę farszu, zamykaj pieroga - nie ma potrzeby robić falbanki jak przy zwykłych pierogach - wystarczy docisnąć i ciasto ładnie się sklei
  • pierogi ułożyć na posmarowanej masłem lub wyłożonej papierem do pieczenia blasze
  • w kubeczku rozbij i rozkłócić jajko, dolać 3 łyżki wody, smarować pierożki ze szczególnym uwzględnieniem łączenia - jajko dodatkowo je sklei, można posypać po wierzchu ziołami (użyłam suszonej pietruszki i czosnku niedźwiedziego)
  • piec ok. 30 minut (na złoto) w 180 st. C

piątek, 24 stycznia 2014

to łatwe

Wstałam lekko, to łatwe po tym, jak przez godzinę leżysz pod kołdrą, pijesz kawę, odpisujesz na maile na leżąco, a przez żaluzje wdziera się poranne, zimowe słońce. Kwadrans eksperymentu z telewizją śniadaniową wykazał, że to nie będzie jednak moje nowe hobby. Postanowiłam, że dziś będzie fajny dzień. To łatwe, jeśli przez żaluzje wlewa się tyle słońca, na biurku leży karnet na masaż, otrzymany od męża na odpinkę i otarcie łez. To łatwe, gdy wchodzisz do kuchni, a tam na stole pasteloza i oczopląs od pięknych naczyń i cudownych kolorowych drobiazgów. Moje najnowsze odkrycie - Live Beautifully i paczka, która przyszła akurat wtedy, gdy najbardziej potrzebuję małych przyjemności. Nazwijcie mnie zboczoną, ale nowe skorupy i możliwość przearanżowania drobiazgów na kuchennych półkach to dla mnie więcej niż mała przyjemność. Postanowiłam też, że będę dla siebie dobra. Wreszcie mam czas na zielone smoothie do śniadania (avocado+kiwi+zielony grejpfrut+miód). Mogę rumienić razowiec na grillu i zjeść go z sadzonym jajkiem. Rozpieszczam się więc w tym słońcu śniadaniem tak pięknym, że szkoda je zjeść.

Wstałam lekko, bo to łatwe po tym, jak wczoraj telefon urywał się od głosów wsparcia i życzliwości. Nie spodziewałam się, serio, że tyle się Was odezwie, znajomych rzeczywistych i tych wirtualnych. Na blogu aż furczało od ruchu, wolę myśleć, że to zatroskani czytelnicy byli źródłem wczorajszych doskonałych statystyk. Choć trudno oprzeć się wrażeniu, że to jednak wieść gminna niosła linki ze skrzynki do skrzynki wścibskich pseudokolegów. Z tym też się liczę, w końcu sama upubliczniłam swoje życie. Pod koniec dnia czułam się już jakbym odbierała kondolencje, więc oto komunikat: żyję i mam się świetnie. Wszystko się ułoży, a ja zrobię z tą szansą coś fajnego, obiecuję. Piszecie: bistro albo sklep internetowy, zarabianie na blogu...nie wiem jeszcze, co to będzie, cieszy mnie, że tak we mnie wierzycie, dajecie świetnego kopa, ludzie. Nie wiem dokładnie, czy sklep czy bistro, czy coś innego, ale przyświeca mi pewien zacny cel z gatunku tych nadrzędnych: postaram się być cholernie szczęśliwa.

Dobra, powkurzam Was więc tylko tymi naczynami i moim śniadaniem i lecę...do wanny. A potem po Zośkę do przedszkola, potem na zakupy, później do kina, a potem...mam jeszcze milion rzeczy do zrobienia.

Bardzo Wam wszystkim dziękuję (ten blog to najlepsze, co dla siebie zrobiłam OD LAT).










podłużne talerzyki  - TUTAJ
filżanka - TUTAJ
kubek z kwiatki - TUTAJ
kubki gładkie - TUTAJ
kolorowe łyżeczki - TUTAJ
ręczniczki - TUTAJ
okrągłe washi - TUTAJ
kamionkowe, miętowe miseczki - TUTAJ
lawendowa miseczka z dzióbkiem - TUTAJ
ceramiczna miska dwukolorowa - TUTAJ

Muszę, po prostu muszę wkleić to logo tutaj. To więcej niż znak handlowy, to moje motto na dziś :)

Live Beautifully

czwartek, 23 stycznia 2014

pozdrowienia z letargu

Wywalono Was kiedyś z pracy? Bo mnie nie - do wczoraj. Nigdy nie zerwał ze mną żaden chłopak, nikt mnie znikąd nie wydalił ani nie wylał, jakoś mi się w miarę wszystko udawało, a tu - jeb, taka sytuacja. Chcecie wiedzieć, jak to jest? W sumie to każdy ma inny układ nerwowy, ale mi zrobiło się gorąco, cholernie gorąco. Kark i dekolt piekły strasznie, jakby ktoś polewał je wrzątkiem, dziwne w sumie, jak to ciało reaguje, w momencie, gdy słyszysz, że to już koniec.

Potem przyszła ulga, że skończyła się wreszcie bolesna agonia. Wprawdzie smutna to ulga, bo to nie ja tę agonię zakończyłam, bo nie zdążyłam, ale jednak ulga, że już nie muszę dłużej udawać. Że przeniosę się wreszcie do bardziej mojego świata.

Kolejna faza to był ryk, płakałam długo aż oczy zapuchły mi dokumentnie. Ich strumień trochę przyspieszyła  nalewka porzeczkowa, której cały wielki słoik dał mi teść na osłodę tego gorzkiego wieczoru. Wypiłam cały sama, piłam, aż zrobiło mi się niedobrze. Poszłam spać znieczulona i spuchnięta, by obudzić się jeszcze bardziej spuchnięta, wyglądam teraz jak Gołota po walce, serio. Czułam wszystko i nic. Włączyłam na całą parę muzykę i zaczęłam sprzątać. Sprzątanie daje to złudne poczucie kontrolowania rzeczywistości, które w takich sytuacjach bardzo pomaga. Jednak ja poczułam się żałosną, zapuchniętą babą w dresie, która biega ze ścierą i ryczy przy piosenkach Adele. Gdy skończył mi się już jej dramatyczny repertuar byłam bliska włączenia Gotye, pomyślałam, że tak nisko już nie upadnę. Osiągnęłam kres żałości i pora wziąć się w garść. 

Bo przecież tego chciałam - czasu. Właśnie dostałam płatne trzy miesiące wolności i tylko ode mnie zależy, co z nią zrobię. No właśnie - co z nią zrobię? Muszę zatrzymać ten strumień świadomości i wyłuskać z niego na chłodno to, co ma sens. W jednej chwili planuję, że zacznę biegać, by za chwilę szukać kursu szycia, wyobrażam sobie, jak przychodzi wiosna, a ja w kolorowej sukience jeżdżę moim holendrem na targ po młode warzywa. Tylko że za to nikt mi nie zapłaci. Pewną pociechą jest fakt, że wreszcie będę mieć dużo czasu na bloga, że wreszcie mogę gotować i pstrykać w dziennym świetle, że zrobię te wszystkie rzeczy w domu, które planuję od dawna i je Wam pokażę. No tak, ale za to też nikt nie płaci. Dostaję wprawdzie czasem fajne produkty od sklepów, które pokazuję na blogu, ale przecież tym nie zapłacę za prąd.

Mój mąż powiedział, że to była ostatnia rzecz, która łączyła mnie ze starą mną - tą sprzed roku, sprzed bloga i sprzed czasu, kiedy sięgam po to, o czym marzę, zamiast miotać się po własnym życiu jak ćma po szybie. Czuję odpowiedzialność, muszę tym razem pokierować nim mądrze i to mnie trochę przeraża. Najpierw muszę się wyrwać z letargu, posprzątam te zapłakane chusteczki, spróbuję zapełnić kalendarz sensownymi zadaniami. O, właśnie wyszło słońce.





środa, 22 stycznia 2014

szaroburo, turbokatar i tikka masala

Rano minus dziewięć, szarobury śnieg, buroszare niebo, wychodzę z domu - ciemno, wracam do domu-ciemno. Mam turbokatar, czyli taki, w którym zużycie chusteczek liczymy w pudełkach na dzień; taki, w którym masz wrażenie, że zaraz wysmarkasz swój mózg. Mam wielki, czerwony nos i spuchnięte oczy, wyglądam jak pijaczka.

Marzę o słońcu, marzę o cieple, wiosennych kolorach i letnich zapachach. Mój mózg przysypia z braku stymulacji sensorycznej. Gdy zastanawiam się, co ugotować, ostatnią rzeczą, o jakiej myślę, są zimne nóżki. Myślę: ciepło, kolorowo, pikantnie, kojąco, rozgrzewająco, stymulująco. Mam - tikka masala!

Mój katar nie znikł po spożyciu, nie nastało lato, nie wyszło słońce, ani nawet nie stopniał śnieg. Mój nos jest nadal czerwony i niestety wciąż wyglądam jak pijaczka. Dostałam jednak rozgrzewającą dawkę pokrzepienia, mój mózg się obudził, humor poprawił. Byle do wiosny - pomyślałam, przełykając ostatni kęs aromatycznego sosu i wytarłam nos. Ała.





Kurczak tikka masala - przygotowanie:

  • mięso pokroić w kostkę, zalać jogurtem i przyprawić - do marynaty dajemy po 1 łyżeczce: cynamonu, imbiru, ostrej papryki, kminu rzymskiego, mieszanki garam lub tikka masala (używam tej drugiej z M&S), sól i pieprz
  • mięso odstawić na jakieś pół godziny, by przeszło smakami
  • w tym czasie na odrobinie oliwy zeszklić cebulę i czosnek wraz resztą przepraw (po łyżeczce ostrej papryki, kminu, garam masali)
  • po chwili wlać przecier i mleko kokosowe, sos gotować na małym ogniu do czasu, gdy kurczak nie będzie gotowy, a nastąpi to, gdy:
  • usmażysz lub zgrilujesz zamarynowane mięso (można smażyć na zwykłej patelni na odrobinie tłuszczu, na grillowej lub upiec w piekarniku)
  • zrumienionego kurczaka dodajemy do sosu, dusimy wszystko razem jeszcze kilka minut
  • gotujemy ryż, najlepiej basmati, gotowy polewamy sosem, posypujemy świeżą kolendrą lub pietruszką

wtorek, 21 stycznia 2014

babcie idealne

Nie wyobrażam sobie bez nich naszego życia. Nie wiem, jakbyśmy sobie bez nich poradzili i nie chcę nawet myśleć o tym, o ile uboższe byłoby Zosi życie bez babć. Są dwie, mieszkają po sąsiedzku, jedna już nie pracuje i od prawie czterech lat zajmuje się młodą niemal codziennie, druga, wciąż pracująca, pomaga, kiedy może - w wolne dni, wakacje, bierze Zośkę na noc w weekendy, by starzy mogli gdzieś wyjść. Nie wyglądają jak babcie - laski w dżinsach, wesołe, kreatywne, cierpliwe, oddane. Ich domy to Zosi drugie domy, zna tam każdy kąt, ma swoje kapcie, piżamy i szczotki do zębów, ma swoje zabawki, świetnie wie, w której szufladzie są soczki, a w której szafce czekolada. Nie, nie jest tam rozpieszczana, wychowujemy ją razem, babcie szanują nasze zasady i same mają podobne poglądy. No, może są bardziej wyrozumiałe, więcej wybaczą, chce im się bardziej - dają sobie wywlekać pół mieszkania do zabawy w sklep, dają się bandażować doktor Zosi oraz jeździć na sobie, gdy młoda poprosi o konia. Robią ze słoika akwarium na papierowe błazenki, chowają się w szafie, tańczą, śpiewają, czytają, układają. Bo, że kochają, całują, karmią, troszczą się i tulą to raczej oczywiste. Brzmi zbyt idealnie? Niestety, to prawda, babcie się młodej trafiły w dechę, mucha nie siada, są najlepsze.


Nie ma takich prezentów, które moglibyśmy kupić, by im podziękować. Nie ma takich laurek, które pozwolą odwdzięczyć się za to, że Zośka ma cudowne dzieciństwo, a my - spokój i łatwiejsze życie. Podejmujemy jednak jakieś nędzne próby osłodzenia im życia, pokazania, że doceniamy. Dziś część kreatywna, owoce naszej pracy twórczej (nie ma Dnia Babci bez dobrego bazgroła). Będzie i część konsumpcyjna, mam ochotę zaprosić je na kawę i ciasto i poobsługiwać, podogadzać, kupić im coś ładnego i sprawić przyjemność.

Dziś, tradycyjnie już, wręczamy kalendarze z wnuczką. Nędzna pociecha za lata ich ciężkiej pracy, nic to, musi wystarczyć.