Smak smażonych kalmarów poznałam wiele lat temu w Londynie. Przyrządzał je sześćdziesięcioletni Sycylijczyk Franco - niski, czarniawy szef kuchni we włoskiej restauracji, w której pracowałam. Poznałam w tej i innych londyńskich restauracjach jeszcze wiele nowych smaków, te wyjazdy były dla mnie kulinarnym odkryciem Ameryki (a w zasadzie Anglii). To tam pierwszy raz jadłam przegrzebki, steki, sushi, kaczkę po pekińsku (rwaną na środku stołu przez wściekłą Chinkę) z sosem śliwkowym, ale i banalne klasyki w stylu Croque Madame. Nigdy nie zapomnę pierwszego pysznego linguine a la vongole, kremowej polenty, soczystych, grillowanych steków z tuńczyka. Tam dowiedziałam się, czym różni się pecorino od ricotty i Valpolicella od Montepulciano, tam wypiłam pierwszą wstrętną grappę i nauczyłam się robić porządne espresso.
Pewnie nie pisałabym tego bloga, gdyby nie moje studenckie anglosaksy. Oczywiście nie spędzałam tam czasu na degustacji Pinot Grigio i smakowaniu kalmarów. Do dziś pamiętam łzy zmęczenia i upokorzenia na zapleczu, gdy pochrzaniłam zamówienia i poznałam wybuchową naturę Franco. Pamiętam jak zaciskałam zęby z bólu i w butach robiło mi się ciepło od krwi wyciekającej z poranionych pięt. Pamiętam nocne powroty do domu po podwójnej zmianie, kiedy ledwo powłóczyłam nogami. Zdarzało się czasem chlipać w poduszkę, bo te próby samodzielności miewały bardzo gorzki smak. O tych wyjazdach mogłabym napisać książkę, byłoby w niej wielu przedziwnych bohaterów, ciekawych anegdot, parę wartkich zwrotów akcji i wiele przydługich opisów przyrody, bo kocham Londyn miłością niepoprawną i nie do końca zrozumiałą.
Dziś napiszę tylko jeden krótki rozdział, zatytułowany "calamari fritti". To wspaniała, przepyszna przekąska do piwa, do wina, jako przystawka przed kolacją, na karnawałowe party albo i całkiem bez okazji. My zjedliśmy kompletnie od czapy, jako pierwsze danie na niedzielny obiad (Zośka rąbie kalmarki jak stara!). A było to tak:
- kupiłam mrożonego kalmara (tuszę, nie krążki), rozmroziłam w zimnej wodzie z cytryną, pokroiłam w cienkie krążki (ok 0,5 cm) i skropiłam obficie sokiem z cytryny, odstawiłam na kwadrans
- po tym czasie oprószyłam solą i pieprzem, wrzuciłam wszystkie do miski z mąką i obtoczyłam dokładnie, następnie przekładałam po jednym do miseczki z rozkłóconym jajkiem i obtaczałam w drobnej bułce tartej
- gdy wszystkie były już zapanierowane, podgrzałam na patelni olej, podgrzałam porządnie i podgrzałam go sporo, by wrzucane doń krążki całe zatopiły się w gorącym tłuszczu
- zezłocone obracałam widelcem na drugą stronę, potem przekładałam na papierowy ręcznik, by wchłonął nadmiar tłuszczu
- przygotowałam cytrynowe aioli: do trzech kopiastych łyżek majonezu wcisnęłam mały ząbek czosnku, sok z połowy cytryny, szczyptę soli i odrobinę pietruszki (miałam suszoną)
Dla chudych! ;-)))
OdpowiedzUsuńnooo, niestety, wydało się, złamałam się:) ale podniosłam się i wróciłam do owsianek i chudych serków:)
UsuńUwielbiam kalmary, narobiłaś mi smaku.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie, też poznałam kuchnię w Londynie :)
o, popatrz :) dawno już za mną chodziły, więc jak zobaczyłam w markecie, musiałam kupić.
UsuńFantastyczne są, jadamy je za każdym razem, jak jesteśmy na wakacjach we Włoszech, całymi furami, dzieci je uwielbiają :)
OdpowiedzUsuńWygląda to bardzo apetycznie! :)
OdpowiedzUsuńCo powiesz na wspólną obserwację?
Jeśli się zgadzasz to daj mi znać w komentarzu żebym mogła się odwdzięczyć, jeśli nie to zignoruj tą propozycje :)
diamonds-bloog.blogspot.com
Mniam, mniam, mniam:)
OdpowiedzUsuńMiło mi będzie gościć również na moim blogu: http://blogi-o-dekorowaniu.blogspot.com/