czwartek, 27 lutego 2014

kotletem w pączka


Jako bloginka szczwana i wyrachowana, jako wytrawny strateg, uknułam sobie taki tłustoczwartkowy plan: przeczekać pączkowe szaleństwo, wytrwać jak ten przyczajony tygrys i doczekać wieczora.

wtorek, 25 lutego 2014

z wizytą u zucha


Mam szczęście do koleżanek. Mam dużo i fajne je mam. Bo ja uwielbiam kobiety, mam w sobie taką wielką solidarność jajników i nie cierpię słyszeć, że baby są wredne dla siebie nawzajem. Szczególną słabość mam do dziewczyn kreatywnych, takich z pasją i z pomysłem, do tych, co idą przed siebie i nie narzekają, tylko robią fajne rzeczy.

niedziela, 23 lutego 2014

jeść brokat na śniadanie

Na co dzień nie pijam szampana. Nie zdarza mi się chadzać w cekinowych kieckach. Nie maluję nawet ust na czerwono, co dopiero nosić błyszczącą odzież. Wyglądam przeraźliwie normalnie, nie zwróciłabyś na mnie uwagi na ulicy.

sobota, 22 lutego 2014

ostatnie podrygi rozpusty



Czy Wy w ogóle czujecie, że jest karnawał? Czy tylko w moim życiu nie panuje aktualnie atmosfera jakiejś nadmiernej wesołości? Czy tylko ja nie chodzę na dansingi, nie piję kolorowych drinków, nie tańczę samby?

czwartek, 20 lutego 2014

cyfrowy detoks, wstydliwe wyznanie (i pani Ming)


Ostatnio piszę rzadziej, robię sobie takie małe, cyfrowe detoksy. Inna sprawa, że jestem lekutko nie w formie, ale prawda jest taka, że stęskniłam się też troszkę za offline'm. Jak zdasz sobie sprawę, że częściej jesteś na fejsbuku niż na spacerze i częściej sprawdzasz maila w komórce niż gadasz z mężem, to wiedz, że coś się dzieje.

wtorek, 18 lutego 2014

duszno mi (chcę mieć loft)


Wielka przestrzeń, wysokie sufity, ogromne okna, jasno, przestrzennie...rozmarzyłam się ostatnio o loftach. Może to przez to, że za dużo ostatnio siedzę w domu? Duszno mi czasem na tych naszych nędznych 53 metrach.

poniedziałek, 17 lutego 2014

obiadowe zło wcielone


W sobotę miałam przygotować obiad dla mężczyzn i dzieci, dwóch mężczyzn i trójki dzieci - gwoli ścisłości. Jednej od pary nie było, ja postanowiłam zadowolić się liśćmi, zostali więc tylko oni - mężczyźni i dzieci.

sobota, 15 lutego 2014

czekamy


Znów to mam: jeden impuls, kropla koloru, bukiet tulipanów i rusza lawina myśli, skojarzeń, pomysłów. Jest połowa lutego, a w mojej głowie wiosna. Bo jak postawiłam te kwiaty na kuchennym parapecie, nad którym wisiała jeszcze moja świąteczna dekoracja, uderzył mnie kontrast.

czwartek, 13 lutego 2014

środa, 12 lutego 2014

wtorek, 11 lutego 2014

małżeński rozejm w pięknym stylu


Włączyć Trójkę i postawić wodę na kawę, nie stawiając radia na gazie  - napisałam kiedyś o tym, co najtrudniejsze w naszych porankach. Włączanie radia to bowiem moja pierwsza poranna czynność, a redaktorzy porannego "Zapraszamy do Trójki" to głosy, bez których nie ma dla nas domu.

poniedziałek, 10 lutego 2014

szycie jest piękne

Zrobiłam to! Zapisałam się na kurs szycia! Marzyłam o tym dawna, zazdrościłam bratowej i innym zdolnym mamom, że szyją dzieciakom wszystkie te cudne poduszki, worki, ciuchy, maskotki i kocyki.

niedziela, 9 lutego 2014

piątek, 7 lutego 2014

ciało jako pole walki


Piszę te słowa ze świeżo pomalowanymi paznokciami, stukam w klawiaturkę jak paniusia różowymi opuszkami palców, uważając by ich nie uszkodzić. Piszę tuż po wyjściu z wanny, zażywszy kąpieli z natłuszczającymi olejkami, trzema różnymi preparatami oczyszczając, złuszczając i tonizując twarz, moje włosy w ręczniku wchłaniają (niech tylko spróbują nie wchłonąć) odżywcze podobno ingrediencje dwóch różnych odżywek.

środa, 5 lutego 2014

ostatni nudny post

Wiem, że niektórzy już mają dosyć, rozumiem, że to dla Was nuda, albo wręcz nazywacie nasze - blogerów starania w konkursie na Blog Roku żałosnym żebraniem. Ale to jest nasz czas, by zebrać żniwo swojej codziennej pracy, więc dajcie nam trochę pożebrać. Ja już ostatni raz, obiecuję, ale po prostu muszę się czymś podzielić.

Otóż blogiem roku już raczej na pewno nie zostanę. Nie wiem, co by się musiało wydarzyć, żeby w jedną dobę przeskoczyć o dwanaście miejsc. Nienawidzę przegrywać. Ale powiem Wam coś, czego się nauczyłam, a mianowicie ile wspaniałych rzeczy się w wyniku tego zgłoszenia okazało. Kiedyś przełykanie goryczy porażki przychodziło mi bardzo trudno, miałam wkręt, że muszę być we wszystkim najlepsza. Same szóstki na maturze, te sprawy. Gdzieś od ponad pół roku, czyli tyle mniej więcej, ile istnieje ten blog, umiem już dostrzegać jasne strony różnych życiowych sytuacji. Pomogła mi w tym pewna mądra kobieta, ale o tym może innym razem.

Okazało się mianowicie, że mam wielu wspaniałych czytelników, znajomych i nieznajomych, którzy oddają na mnie głosy, kibicują, trzymają kciuki. Jednym i drugim ogromnie dziękuję już teraz, bo jestem tym szczerze wzruszona. Dzięki Wam Polka jest teraz na 22 miejscu wśród 640 blogów! Moja szklanka jest do połowy pełna - to jest przecież doskonały wynik, szczególnie biorąc pod uwagę mój krótki blogowy staż.

Okazało się też (i wybaczcie, ale to chyba jest najwspanialsze odkrycie), że mam niesamowitego męża. Jesteśmy razem już 11 lat, więc zdążyłam się przekonać, że fajny z niego koleś. Ale chyba nigdy nie czułam jego wsparcia w czymś dla mnie ważnym tak bardzo, jak teraz. Mianował się szefem sztabu wyborczego i zaczął szaleć: tworzyć memy, spamować nimi znajomych oraz - uwaga, uwaga...nakręcił dla mnie film! Postanowił, że muszę mieć spot i szalał cały weekend po domu z kamerą, puszczał ją nawet po stole na deskorolce, wariat jeden. Całego spotu jeszcze nie ma, to się okazało nieco bardziej skomplikowane, ale jest mały teaser. Konkurs jutro się skończy, a mi zostanie po nim film i kanał na youtube oraz ujawnione talenty filmowe małżonka...może coś nowego z tego wyniknie? Może trzeba będzie to pociągnąć? Zostanie mi też poczucie, że jestem otoczona wieloma wspaniałymi ludźmi i że moje blogowanie ma sens. Za tę świadomość Wam wszystkim dziękuję już teraz: Wam, czytelnicy; Wam, moi znajomi i Tobie, mój mężu. Jesteście w dechę!

A teraz ostatnie żebry - jeśli jeszcze nie głosowaliście, to możecie jeszcze przez dobę. Tu macie wskazówki, co i jak. A nuż jeszcze wskoczę gdzieś wyżej i pan mąż się ucieszy, że to za jego skromnym udziałem? :)


wtorek, 4 lutego 2014

robię ludzi

Pięć lat temu mniej więcej o tej porze odkryłam, że jestem w ciąży. Dziwne jest to uczucie, kiedy w zasadzie nic się w moim ciele nie zmieniło, ale sama świadomość, że wyrośnie mi w brzuchu człowiek, wywróciła wszystko. Pominę fizjologiczne szczegóły, wszyscy mniej więcej wiemy, o co chodzi, że człowiek bywa śpiący, spuchnięty, gruby, że biust rośnie o trzy rozmiary tygodniowo i różne inne brzydkie psikusy ciało robi. Ja Wam dziś chciałam opowiedzieć historię ogromnej ciekawości, bo emocjonalnie to dominowało u mnie przez całą ciążę. Jak na niecierpliwca przystało, największy problem miałam z tym, żeby wytrzymać te dziewięć miesięcy, tak bardzo chciałam ją poznać. Dobrze, że do słonicy miałam podobne tylko wymiary, bo te chodzą w ciąży prawie dwa lata, zwariowałabym. Bardziej podoba mi się, jak to rozwiązały gryzonie, bo miesiąc to jest optymalnie, to jest mniej więcej tyle, ile ja mogę wytrzymać.

Nie należałam niestety to ciężarnych szczupłych, którym tylko piłka wyrasta z przodu, ani do natchnionych, które wciąż głaszczą się po brzuszku z błogim uśmiechem. Hormony szalały, ja puchłam, tyłam, ryczałam i czekałam, straszne było to czekanie. Masz w środku człowieka, on daje znać o swoim istnieniu non stop praktycznie, bo rozpycha się, przesuwając żołądek do gardła, kopie w pęcherz, wierci się tam, a ja go nie znam. Dziecko będę miała za chwilę i nie wiem, jakie ono jest, jak wygląda?! Przez niemal siedem miesięcy nie mogłam nawet myśleć o niej po imieniu, nawet płci nie znałam i katusze to były straszne. Czułam się trochę tak, jak wtedy, gdy jako dziecko dowiedziałam się od mamy, że zanim się pojawiłam, nie znali mnie z tatą. Poczułam się okropnie, dotarło do mnie, że mnie kiedyś nie było i oni nawet nie wiedzieli, że będę.

Patrzę na nią teraz, taką piękną i zadziorną, upartą, rozgadaną i śmieszną i czuję się tak samo, jak wtedy. To niemożliwe, że jej nie było. Jak mogłam jej kiedyś nie znać? Ja może jestem jakaś ograniczona, ale wierzcie mi, moje zdziwienie nie minęło po pierwszym tygodniu jej pobytu na świecie. Ja się dziwię codziennie prawie - zrobiliśmy człowieka, jak to jest w ogóle możliwe? Patrzę się w te ciemne oczka prawie jakbym patrzyła w lustro i nie opuszcza mnie zachwyt. Nie, żeby tak zachwycał mnie widok w lustrze czy żeby macierzyństwo było tylko zachwycające, ja generalnie należę do nurtu bez lukru. Ale nie chce mi się dziś pisać o tym, jak z bezsilności miałam ochotę wyskoczyć przez balkon, albo jak ze złości chciałam ją rozszarpać na kawałki. Bo tak, zdarzało się, że miałam ochotę wyskoczyć albo rozszarpać. Ja mówię tu o zachwycie nad życiem, tak, o tym patosie stworzenia właśnie.

Matki mają te przewagę nad nieródkami, że jak im inne rzeczy w życiu nie wyjdą, mogą se zawsze powiedzieć "jestem zajebista, robię ludzi". Generalnie planuję, że jeszcze mi w życiu różne rzeczy powychodzą, a tymczasem to małe cudo ratuje mnie swoimi minami, naszym durnym rechotem, najdelikatniejszym dotykiem małej rączki, ciepłem nocnego oddechu, idiotyzmem rymowanek i mądrością najprostszych pytań. To niemożliwe, że jej nie było.

Jestem zajebista, robię ludzi.








poniedziałek, 3 lutego 2014

"miłość to nie pluszowy miś ani kwiaty"

"Miłość to nie pluszowy miś ani kwiaty.
To też nie diabeł rogaty (...)
Miłość to żaden film w żadnym kinie
ani róże ani całusy małe, duże."

Śpiewa Happysad i ja się z tym totalnie zgadzam, żeby nie było. Z całą świadomością istnienia całego wachlarza opcji na okazywanie uczuć, dużo bardziej oryginalnych i wzniosłych niż ciasteczka czy pralinki, przesyłam Wam dziś kolejną opcję słodką, kulinarną i handmade. Bo mimo wszystko uważam, że gotowanie i pieczenie dla kogoś to fajny sposób, by powiedzieć "chce mi się dla Ciebie zagniatać ciasto, wałkować, wycinać i piec, żeby Ci sprawić przyjemność". Uwielbiam robić kulinarne prezenty, bo to znak, że nie szkoda mi dla kogoś czasu, że o nim myślałam dłużej niż wybierając kwiatka. Jeśli do tego dołożysz staranność opakowania: jakaś bibułka, pudełeczko, miłosny liścik, to ja nie sądzę, żeby istniał twardziel, który by się nie wzruszył. A jak się nie wzruszy, to ja naprawdę wątpię, czy to facet dla Ciebie. No chyba że on po prostu woli kotlety, to wtedy usmaż mu kotleta (bibułkę i pudełeczko pomiń).






Maślane serduszka z wiśniowym nadzieniem

Ciasto (proporcje bazowe, ja by uzyskać tę ilość, co na zdjęciu, przygotowałam je z półtorej porcji)

30 dkg mąki
20 dkg masła (miękkiego)
10 dkg cukru pudru
1 żółtko

Nadzienie:

1 tabliczka białej czekolady
1 słoik dżemu/konfitury wiśniowej, kwaśnej, bardzo wiśniowej
50 ml wiśniówki

  • z podanych składników zagnieć gładką kulę ciasta, schowaj na chwilę do lodówki
  • w tym czasie rozpuść czekoladę w kąpieli wodnej, dodaj wiśniówkę i dżem
  • zamień miejscami miseczki: wyjmij z lodówki ciasto, włóż nadzienie
  • odrywaj porcje ciasta i wałkuj na grubość ok. 0,5 cm, wycinaj serca, kładź na wysmarowanej cienko masłem blasze
  • gdy nadzienie zgęstnieje, nakładaj po pół łyżeczki na środek każdego serduszka i przykrywaj delikatnie drugim: u mnie część pełnych, w części wycięłam jeszcze małe okienka, dociśnij lekko brzegi
  • rozkłóć w szklance jajko, dolej kroplę mleka i posmaruj wszystkie ciasteczka po wierzchu przy użyciu pędzelka  zwróć uwagę na brzegi - jajko dodatkowo je sklei
  • piecz w temp. 180 stopni przez ok. 10-15 minut - aż się lekko zezłocą

Daj komuś, kogo kochasz. Buzi, buzi. 

sobota, 1 lutego 2014

w styczniu

W styczniu przyszła zima, spadł śnieg, dużo śniegu spadło, ale to wszyscy wiecie, u Was pewnie podobnie. Po kilku miesiącach zastanawiania się, jaką my właściwie mamy porę roku to rzeczywiście nie lada wydarzenie, więc i ja pstrykałam - siebie na śniegu, Zofię na śniegu, siebie w czapce, a nawet dwóch. Do rangi wydarzenia podniosłabym także fakt, że mam nowe buty. Poważnie mówię. Tę parę botków przywiał do mnie wicher zmian, że się tak patetycznie wyrażę. Jest to bowiem pierwsze od lat obuwie, w którym, gdy stąpam po śniegu, to nie bluzgam. Trzydzieści dwa lata mi zajęło znalezienie butów zimowych, w których jest ciepło, które trzymają się podłoża, a w których nie drobię jak gejsza. O tyle to dla mnie ważne (pomijając najbardziej oczywistą przyczynę - komfort życia w zimie), że chyba jakoś na prostą wychodzę ze swoją kobiecością. To trochę jak z facetami w różowym, zawsze się śmieję, że Ci, którzy nie boją się nosić tego koloru, są świadomi własnej męskości. Myślę sobie, że skoro przestałam się przebierać za panią w płaszczykach i kozaczkach na obcasie, to chyba znak, że już nie muszę nikomu udowadniać, że jestem kobietą. Bo mogę sobie nią równie dobrze być w parce, luźnych spodniach z ważką na tyłku i militarnych botkach. Nie potrzebuję już tego stuku-puku po chodniku, okupionego bólem i opuchlizną, by wiedzieć, kim jestem. Taki mały przełom odzieżowo-stylistyczny tej zimy przerobiłam.




Styczeń 2014 będzie dla mnie już na zawsze miesiącem przełomu, więcej niż odzieżowego, bo prawdziwie życiowego. Nie wydarzyło się jeszcze nic nowego, na razie żegnam stare. Ogarniam się, odpoczywam, liżę rany, kombinuję i myślę. Piję też kawę, piję dużo kawy, często na leżąco. Dobra, pita nieśpiesznie, z pięknych filiżanek kawa (zwłaszcza na leżąco) może być w dzisiejszych czasach synonimem luksusu. Celebruję więc nieśpiesznie ten życiodajny rytuał, bo też się nigdzie nie spieszę. Łapię te luksusowe chwile na instagramie, na którym też w tej sytuacji nieśpiesznej mocno się w styczniu uaktywniłam. Ostatnie parę miesięcy mogłam sobie (kiedy było jasno) najwyżej pyknąć fotkę swojego biurka w pracy albo na ten przykład - kopiarki. Dużo bardziej mam teraz malownicze okoliczności do pstrykania, wyjątkowo mam urokliwe śniadania, kawy, poranki i dni.






Styczeń był także miesiącem obfitującym w doświadczenia konsumpcyjnych uniesień. Wyprzedaże, nowości, imieniny, ocieranie łez - wszystko to sprzyja puszczaniu kasy i otrzymywaniu totalnie niezbędnych do szczęścia przedmiotów. Nasze mieszkanie stało się piękniejsze o nowy dywan, masę pięknych, skandynawskich melaminek i ceramiki, filiżanki, wazoniki oraz prawdziwe perełki i wisienki na torcie - miniradio i słuchawki Philips (zasługują absolutnie na osobny wpis, ten wkrótce).




Będzie więc w lutym u nas o wiele inaczej, mam nadzieję, że nie smutno. Na pewno wolniej i piękniej. Nie czułam się w zasadzie nigdy deterministką, ale teraz wierzę w te słowa, powiesiłam je nawet nad łóżkiem: