Przegląd dresów, szortów i piżamek, podpuchnięte oczy, włos w nieładzie, koncert ziewnięć. Włączyć Trójkę i postawić wodę na kawę, nie stawiając radia na gazie. Niezrozumiały słowotok młodej, która na nogach już od dwóch godzin (zdążyła narysować cztery pieski, zbudować stajnię i obejrzeć osiem bajek), szum wody w czajniku, chrupiąca skórka chleba. Jajka od szczęśliwych kur, maślany smak jajecznicy, świeży razowiec, kromka za kromką, za dużo kromek, croissanty z dżemem mamy ("czereśnie + maliny, kwaśny"), pomidory malinowe, słony kozi ser. Buzi w kark od Niego, przytulanki z Nią. Niech te śniadania trwają wiecznie, niech oni zawsze będą tacy piękni, poczochrani w tych swoich piżamkach i gaciach. Uwielbiam ten czas, kiedy nie liczę bułek i zawartych w nich kalorii, smaruję je grubo masłem, popijam kawą, uśmiecham się do nich i do siebie.
Celebrowanie codzienności w najdoskonalszej formie, niczym nie zmącona rodzinna sielanka. Mój przepis na szczęście? Sobota/niedziela rano, On, Ona, stół kuchenny, parę bułek. Reszta to już luksus i zbytek.
Wszystko pięknie pastelowo-kolorowe- nawet patelnia!
OdpowiedzUsuńZazdroszczę takich cudnych poranków ! ;)
piękny wpis! przypomina o tych codziennych, ulotnych chwilach, których zapominamy doceniać...
OdpowiedzUsuńuczę się i staram widzieć to wszystko zamiast marudzić, dzięki dziewczyny!
OdpowiedzUsuń