Że Targ Węglowy wreszcie był dla ludzi przez kilka dni, a ja jarałam się opór - to już wiecie (vide: http://thepolkadotproject.blogspot.com/2013/09/gdansku-pozwol-zyc.html). Napalałam się w sobotę na fotografowanie blogerskich przysmaków, ale nie wyszło, to też już wiecie (vide: j.w.). Że u Anki będzie pięknie, tego się spodziewałam, że aż tak - tego nie mogłam wiedzieć. Niedziela, 11 z minutami, idą przez targ, budując napięcie, z rozwianym włosem, szybkim krokiem: królowa Anna i pomagierzy, niosą garnki i dzbanki, tace, kosze, bukiety.
Pędzę do stołu, by zająć strategiczną pozycję i pstrykam, raz słońce, raz chmury, nie nadążam zmieniać ustawień w aparacie, sporo fotek nie tak wyszło, jak chciałam. Ale dość, nie o mnie. Ustawiają i donoszą: tarty, naleśniki, bułeczki, owoce, jajka i kasze, twarogi, a wszystko tak piękne, że nie miałabym śmiałości poczęstować się tym pierwsza. Jak zwykle u Ani, zapachniało wschodem: kolory stołu rodem z indyjskiego sari: amarant, czerwień, pomarańcz jadalnych nastrurcji, żółte cytryny i mimozy. Jak na malarkę przystało, rozrzuciła niedbale jeżyny i pierwsze jesienne jabłuszka, niczym w martwej naturze. Na myśl przychodziły mi takie słowa: radość, płodność, rozkwit, nasycenie.
Jedliśmy, co następuje (cytuję):
Ania, jesteś mistrz! Jesteś wcieleniem bogini płodności, matki-karmicielki, kipisz kolorami i smakami, przyciągasz i uwodzisz, kobieto. Karm nas częściej,bo urok w tym i magia nie do podrobienia.
Doświadczeń tyleż miejskich, co niebanalnych to nie koniec był tej niedzieli. Pozbywszy się młodocianej, nasycona królikiewiczowymi smakami i kolorami, pojechałam do Sopot, zobaczyć, o ironio, wege targ w mięsnym. Zaskakujące było to siedzenie na leżakach na wąziutkim chodniku na najbardziej ruchliwej ulicy Sopotu. Momentami może nieco za bardzo się czułam jak małpa w klatce, takie zainteresowanie przejeżdżających wzbudziło to zbiegowisko, ale mimo to przyjemna sytuacja. Wina spod Krakowa (pyszne), cydr Ignaców (w porządku, ale dupy nie urywa), kawa z Mitte (klasa) i tamtejsze kanapki. Tu rozczarowanie, oczekiwania miałam spore, bo już Trójmiasto obiegła wieść o tamtejszych wypiekach, a tu przy niedzieli jakieś przyschnięte buły rzucili, aż nas twarze rozbolały od gryzienia. No szkoda.
Mięsny świetny, białe kafle i haki robiły klimat, były kozie sery, domowe ciasta, hipsterskie lemoniady, na ścianach Porysunki. Byli ludzie piękni i młodzi, wszyscy bardzo modni, poczułam się elitarnie w tym gronie sączących fritz-colę na chodniku, za którą oglądali się intensywnie przejeżdżający ulicą Niepodległości. No i beka dnia: wspólne wyjście do UKRYTEGO szaletu w bramie, po zielonych schodach z odpadającą poręczą do zastawionej zbieraniną retro i kiczu pracowni. W środku wielka szafa, w szafie...toaleta! No nie dosłownie w meblu, ale przezeń mroczne przejście do malutkiego kibelka, zdecydowanie shabby look, z upiorną lalką na spłuczce. Wesoło tam było, w tym hipsterskim szalecie z organizatorką niczym kustosz oprowadzający po tym muzeum osobliwości.
Bardzo fajna Vege Sytuacja, świetna miejscówka, poproszę o więcej.
Tak się miło składa, że cydr Ignaców produkuje mojego męża brat cioteczny ;) Cydr jest najlepszy jaki piłam!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Ola
ale ten świat mały:) rzeczywiście fajny napój, wielki plus za dobry design etykiet!
Usuń