wtorek, 13 sierpnia 2013

urban jungle

Jako urodzoną estetkę często ogarnia mnie smutek na ulicach polskich miast. Obstawionych billboardami, obwieszonych bannerami, zawłaszczonych przez obskurne projekty pijanych pseudografików. Szpetna pasteloza polskich blokowisk to kolejny powód do żalu, że nikt nie próbuje zapanować nad tym wizualnym koszmarem, że żaden urbanista nie potrafi zapobiec temu triumfowi bezguścia nad prostotą i funkcjonalnością. 

Czasem myślę sobie, że ładne domy na schludnych ulicach obligowałyby ludzi do dbania o własne "podwórka", że gdyby nie te architektoniczne koszmarki, ludzie w ramach postawy obywatelskiej przestaliby stawiać na balkonach rowery i fragmenty meblościanek. Nie rozumiem, no nie kumam kompletnie, jak można mieć balkon, a na nim lodówkę czy wiszącą instalację pt. "gacie całej rodziny". Czy to ta anonimowość, zatopienie w masie identycznych balkonów daje to poczucie, że jak mieszkam na szóstym, to nikt nie zobaczy moich kalesonów na sznurku? Czy to prostu taki "smak konieczności", o jakim pisał Bourdieu? 

Żaden ze mnie dbający o wizerunek osiedla obywatel, przyznaję ze smutkiem. Ale z własnej egoistycznej potrzeby, której braku nie rozumiem u moich sąsiadów, co roku w maju zaczynam siać, sadzić, podlewać, odświeżać, sprzątać i organizować swój letni pokój. Wyciągam poduchy i poduszki, lampiony i świeczniki i z braku laku, a właściwie z braku tarasu czy ogrodu - spędzam tam codziennie sporo czasu. Szczęśliwie, dookoła mam ciszę i zieleń, więc okolica sprzyja wieczornym nasiadówkom z winem, letnim podwieczorkom, a nawet zabawom w namiot. Widzę też, że nie ja jedna ze skrawka betonu staram się zrobić małą miejską dżunglę, piękne rzeczy mogą się dziać na balkonach, patiach, podwórkach i dachach. Wystarczy chcieć ukraść dla siebie ten kawałek przestrzeni i kolacja na dachu gotowa. 

Kto ma rower na balkonie, ten trąba!











źródło: Pinterest.com

2 komentarze: