Jest coś takiego w tych gorących wieczorach, że człowiek musi się napić. Jakoś lepiej te świerszcze słychać po piwie, gwiazdy bardziej gwiaździste się robią po drinku, a kiedy biorę pierwsze łyki mocno schłodzonego Chardonnay od razu mam wrażenie, że upał jakby zelżał. Moje ulubione letnie napitki to właśnie zimne wina: lekko musujące Vinho Verde, owocowe Sauvignon Blanc, słomkowożółte Pinot Grigio. Początek sierpnia okazał się punktem krytycznym, przyniósł potrzebę zmiany wieczornych wzmacniaczy lata. W ten weekend padło na mojito, no może nie całkiem zgodne z zasadami sztuki barmańskiej, trochę oszukane, ale równie pyszne. Oczywiście nie miałam kruszonego lodu, nie miałam nawet zwykłego lodu - użyłam jakże praktycznych plastikowych kostek, wypęłnionych wewnątrz wodą - schładzają napoje, jednocześnie ich nie rozwadniając. Bazą procentową mojego mojito uczyniłam zimną cytrynówkę, rozcieńczyłam wodą gazowaną. Cała reszta normalnie: łyżeczka brązowego cukru, mięta, limonka. Tego wieczoru rzeczywiście zachód słońca był piękny, niebo obłędnie gwiaździste, zioła na balkonie wyjątkowo aromatyczne, a ja bardziej błyskotliwa niż po najlepszym Chardonnayu.
Poranki po tych cudownych, zakrapianych letnich nocach już nie należą do najlepszych. Mnie zawsze rano ssie na coś słonego, ciężkiego raczej, jakiś mocny konkret z jajkiem w roli głównej. Sadzone, tosty, jajka zapiekane, klasyczne jajówy - sorry, ale 7 godzin po wypiciu butelki wina jakoś nie kręcą mnie owsianki ni granole. Jednak by nie paść od ilości kalorii przyswojonych po spożyciu tych smażelin przez skacowany organizm, warto zadbać o odświeżającą obecność warzyw na talerzu - mój ulubiony letni zestaw to skropiony oliwą malinowy lub wściekleczerwona makarena i garstka pikantnej rukoli. Ten weekend minął nam pod znakiem kurek, zarówno w wersji śniadaniowej:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz