Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zmiany. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zmiany. Pokaż wszystkie posty

sobota, 1 lutego 2014

w styczniu

W styczniu przyszła zima, spadł śnieg, dużo śniegu spadło, ale to wszyscy wiecie, u Was pewnie podobnie. Po kilku miesiącach zastanawiania się, jaką my właściwie mamy porę roku to rzeczywiście nie lada wydarzenie, więc i ja pstrykałam - siebie na śniegu, Zofię na śniegu, siebie w czapce, a nawet dwóch. Do rangi wydarzenia podniosłabym także fakt, że mam nowe buty. Poważnie mówię. Tę parę botków przywiał do mnie wicher zmian, że się tak patetycznie wyrażę. Jest to bowiem pierwsze od lat obuwie, w którym, gdy stąpam po śniegu, to nie bluzgam. Trzydzieści dwa lata mi zajęło znalezienie butów zimowych, w których jest ciepło, które trzymają się podłoża, a w których nie drobię jak gejsza. O tyle to dla mnie ważne (pomijając najbardziej oczywistą przyczynę - komfort życia w zimie), że chyba jakoś na prostą wychodzę ze swoją kobiecością. To trochę jak z facetami w różowym, zawsze się śmieję, że Ci, którzy nie boją się nosić tego koloru, są świadomi własnej męskości. Myślę sobie, że skoro przestałam się przebierać za panią w płaszczykach i kozaczkach na obcasie, to chyba znak, że już nie muszę nikomu udowadniać, że jestem kobietą. Bo mogę sobie nią równie dobrze być w parce, luźnych spodniach z ważką na tyłku i militarnych botkach. Nie potrzebuję już tego stuku-puku po chodniku, okupionego bólem i opuchlizną, by wiedzieć, kim jestem. Taki mały przełom odzieżowo-stylistyczny tej zimy przerobiłam.




Styczeń 2014 będzie dla mnie już na zawsze miesiącem przełomu, więcej niż odzieżowego, bo prawdziwie życiowego. Nie wydarzyło się jeszcze nic nowego, na razie żegnam stare. Ogarniam się, odpoczywam, liżę rany, kombinuję i myślę. Piję też kawę, piję dużo kawy, często na leżąco. Dobra, pita nieśpiesznie, z pięknych filiżanek kawa (zwłaszcza na leżąco) może być w dzisiejszych czasach synonimem luksusu. Celebruję więc nieśpiesznie ten życiodajny rytuał, bo też się nigdzie nie spieszę. Łapię te luksusowe chwile na instagramie, na którym też w tej sytuacji nieśpiesznej mocno się w styczniu uaktywniłam. Ostatnie parę miesięcy mogłam sobie (kiedy było jasno) najwyżej pyknąć fotkę swojego biurka w pracy albo na ten przykład - kopiarki. Dużo bardziej mam teraz malownicze okoliczności do pstrykania, wyjątkowo mam urokliwe śniadania, kawy, poranki i dni.






Styczeń był także miesiącem obfitującym w doświadczenia konsumpcyjnych uniesień. Wyprzedaże, nowości, imieniny, ocieranie łez - wszystko to sprzyja puszczaniu kasy i otrzymywaniu totalnie niezbędnych do szczęścia przedmiotów. Nasze mieszkanie stało się piękniejsze o nowy dywan, masę pięknych, skandynawskich melaminek i ceramiki, filiżanki, wazoniki oraz prawdziwe perełki i wisienki na torcie - miniradio i słuchawki Philips (zasługują absolutnie na osobny wpis, ten wkrótce).




Będzie więc w lutym u nas o wiele inaczej, mam nadzieję, że nie smutno. Na pewno wolniej i piękniej. Nie czułam się w zasadzie nigdy deterministką, ale teraz wierzę w te słowa, powiesiłam je nawet nad łóżkiem:



czwartek, 23 stycznia 2014

pozdrowienia z letargu

Wywalono Was kiedyś z pracy? Bo mnie nie - do wczoraj. Nigdy nie zerwał ze mną żaden chłopak, nikt mnie znikąd nie wydalił ani nie wylał, jakoś mi się w miarę wszystko udawało, a tu - jeb, taka sytuacja. Chcecie wiedzieć, jak to jest? W sumie to każdy ma inny układ nerwowy, ale mi zrobiło się gorąco, cholernie gorąco. Kark i dekolt piekły strasznie, jakby ktoś polewał je wrzątkiem, dziwne w sumie, jak to ciało reaguje, w momencie, gdy słyszysz, że to już koniec.

Potem przyszła ulga, że skończyła się wreszcie bolesna agonia. Wprawdzie smutna to ulga, bo to nie ja tę agonię zakończyłam, bo nie zdążyłam, ale jednak ulga, że już nie muszę dłużej udawać. Że przeniosę się wreszcie do bardziej mojego świata.

Kolejna faza to był ryk, płakałam długo aż oczy zapuchły mi dokumentnie. Ich strumień trochę przyspieszyła  nalewka porzeczkowa, której cały wielki słoik dał mi teść na osłodę tego gorzkiego wieczoru. Wypiłam cały sama, piłam, aż zrobiło mi się niedobrze. Poszłam spać znieczulona i spuchnięta, by obudzić się jeszcze bardziej spuchnięta, wyglądam teraz jak Gołota po walce, serio. Czułam wszystko i nic. Włączyłam na całą parę muzykę i zaczęłam sprzątać. Sprzątanie daje to złudne poczucie kontrolowania rzeczywistości, które w takich sytuacjach bardzo pomaga. Jednak ja poczułam się żałosną, zapuchniętą babą w dresie, która biega ze ścierą i ryczy przy piosenkach Adele. Gdy skończył mi się już jej dramatyczny repertuar byłam bliska włączenia Gotye, pomyślałam, że tak nisko już nie upadnę. Osiągnęłam kres żałości i pora wziąć się w garść. 

Bo przecież tego chciałam - czasu. Właśnie dostałam płatne trzy miesiące wolności i tylko ode mnie zależy, co z nią zrobię. No właśnie - co z nią zrobię? Muszę zatrzymać ten strumień świadomości i wyłuskać z niego na chłodno to, co ma sens. W jednej chwili planuję, że zacznę biegać, by za chwilę szukać kursu szycia, wyobrażam sobie, jak przychodzi wiosna, a ja w kolorowej sukience jeżdżę moim holendrem na targ po młode warzywa. Tylko że za to nikt mi nie zapłaci. Pewną pociechą jest fakt, że wreszcie będę mieć dużo czasu na bloga, że wreszcie mogę gotować i pstrykać w dziennym świetle, że zrobię te wszystkie rzeczy w domu, które planuję od dawna i je Wam pokażę. No tak, ale za to też nikt nie płaci. Dostaję wprawdzie czasem fajne produkty od sklepów, które pokazuję na blogu, ale przecież tym nie zapłacę za prąd.

Mój mąż powiedział, że to była ostatnia rzecz, która łączyła mnie ze starą mną - tą sprzed roku, sprzed bloga i sprzed czasu, kiedy sięgam po to, o czym marzę, zamiast miotać się po własnym życiu jak ćma po szybie. Czuję odpowiedzialność, muszę tym razem pokierować nim mądrze i to mnie trochę przeraża. Najpierw muszę się wyrwać z letargu, posprzątam te zapłakane chusteczki, spróbuję zapełnić kalendarz sensownymi zadaniami. O, właśnie wyszło słońce.