W styczniu przyszła zima, spadł śnieg, dużo śniegu spadło, ale to wszyscy wiecie, u Was pewnie podobnie. Po kilku miesiącach zastanawiania się, jaką my właściwie mamy porę roku to rzeczywiście nie lada wydarzenie, więc i ja pstrykałam - siebie na śniegu, Zofię na śniegu, siebie w czapce, a nawet dwóch. Do rangi wydarzenia podniosłabym także fakt, że mam nowe buty. Poważnie mówię. Tę parę botków przywiał do mnie wicher zmian, że się tak patetycznie wyrażę. Jest to bowiem pierwsze od lat obuwie, w którym, gdy stąpam po śniegu, to nie bluzgam. Trzydzieści dwa lata mi zajęło znalezienie butów zimowych, w których jest ciepło, które trzymają się podłoża, a w których nie drobię jak gejsza. O tyle to dla mnie ważne (pomijając najbardziej oczywistą przyczynę - komfort życia w zimie), że chyba jakoś na prostą wychodzę ze swoją kobiecością. To trochę jak z facetami w różowym, zawsze się śmieję, że Ci, którzy nie boją się nosić tego koloru, są świadomi własnej męskości. Myślę sobie, że skoro przestałam się przebierać za panią w płaszczykach i kozaczkach na obcasie, to chyba znak, że już nie muszę nikomu udowadniać, że jestem kobietą. Bo mogę sobie nią równie dobrze być w parce, luźnych spodniach z ważką na tyłku i militarnych botkach. Nie potrzebuję już tego stuku-puku po chodniku, okupionego bólem i opuchlizną, by wiedzieć, kim jestem. Taki mały przełom odzieżowo-stylistyczny tej zimy przerobiłam.
Styczeń 2014 będzie dla mnie już na zawsze miesiącem przełomu, więcej niż odzieżowego, bo prawdziwie życiowego. Nie wydarzyło się jeszcze nic nowego, na razie żegnam stare. Ogarniam się, odpoczywam, liżę rany, kombinuję i myślę. Piję też kawę, piję dużo kawy, często na leżąco. Dobra, pita nieśpiesznie, z pięknych filiżanek kawa (zwłaszcza na leżąco) może być w dzisiejszych czasach synonimem luksusu. Celebruję więc nieśpiesznie ten życiodajny rytuał, bo też się nigdzie nie spieszę. Łapię te luksusowe chwile na instagramie, na którym też w tej sytuacji nieśpiesznej mocno się w styczniu uaktywniłam. Ostatnie parę miesięcy mogłam sobie (kiedy było jasno) najwyżej pyknąć fotkę swojego biurka w pracy albo na ten przykład - kopiarki. Dużo bardziej mam teraz malownicze okoliczności do pstrykania, wyjątkowo mam urokliwe śniadania, kawy, poranki i dni.
Styczeń był także miesiącem obfitującym w doświadczenia konsumpcyjnych uniesień. Wyprzedaże, nowości, imieniny, ocieranie łez - wszystko to sprzyja puszczaniu kasy i otrzymywaniu totalnie niezbędnych do szczęścia przedmiotów. Nasze mieszkanie stało się piękniejsze o nowy dywan, masę pięknych, skandynawskich melaminek i ceramiki, filiżanki, wazoniki oraz prawdziwe perełki i wisienki na torcie - miniradio i słuchawki Philips (zasługują absolutnie na osobny wpis, ten wkrótce).
Będzie więc w lutym u nas o wiele inaczej, mam nadzieję, że nie smutno. Na pewno wolniej i piękniej. Nie czułam się w zasadzie nigdy deterministką, ale teraz wierzę w te słowa, powiesiłam je nawet nad łóżkiem: