Pokazywanie postów oznaczonych etykietą snacks. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą snacks. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 stycznia 2014

anglosaksy, rozdział pierwszy pt. "calamari fritti"

Smak smażonych kalmarów poznałam wiele lat temu w Londynie. Przyrządzał je sześćdziesięcioletni Sycylijczyk Franco - niski, czarniawy szef kuchni we włoskiej restauracji, w której pracowałam. Poznałam w tej i innych londyńskich restauracjach jeszcze wiele nowych smaków, te wyjazdy były dla mnie kulinarnym odkryciem Ameryki (a w zasadzie Anglii). To tam pierwszy raz jadłam przegrzebki, steki, sushi, kaczkę po pekińsku (rwaną na środku stołu przez wściekłą Chinkę) z sosem śliwkowym, ale i banalne klasyki w stylu Croque Madame. Nigdy nie zapomnę pierwszego pysznego linguine a la vongole, kremowej polenty, soczystych, grillowanych steków z tuńczyka. Tam dowiedziałam się, czym różni się pecorino od ricotty i Valpolicella od Montepulciano, tam wypiłam pierwszą wstrętną grappę i nauczyłam się robić porządne espresso. 

Pewnie nie pisałabym tego bloga, gdyby nie moje studenckie anglosaksy. Oczywiście nie spędzałam tam czasu na degustacji Pinot Grigio i smakowaniu kalmarów. Do dziś pamiętam łzy zmęczenia i upokorzenia na zapleczu, gdy pochrzaniłam zamówienia i poznałam wybuchową naturę Franco. Pamiętam jak zaciskałam zęby z bólu i w butach robiło mi się ciepło od krwi wyciekającej z poranionych pięt. Pamiętam nocne powroty do domu po podwójnej zmianie, kiedy ledwo powłóczyłam nogami. Zdarzało się czasem chlipać w poduszkę, bo te próby samodzielności miewały bardzo gorzki smak. O tych wyjazdach mogłabym napisać książkę, byłoby w niej wielu przedziwnych bohaterów, ciekawych anegdot, parę wartkich zwrotów akcji i wiele przydługich opisów przyrody, bo kocham Londyn miłością niepoprawną i nie do końca zrozumiałą.

Dziś napiszę tylko jeden krótki rozdział, zatytułowany "calamari fritti". To wspaniała, przepyszna przekąska do piwa, do wina, jako przystawka przed kolacją, na karnawałowe party albo i całkiem bez okazji. My zjedliśmy kompletnie od czapy, jako pierwsze danie na niedzielny obiad (Zośka rąbie kalmarki jak stara!). A było to tak: 

  • kupiłam mrożonego kalmara (tuszę, nie krążki), rozmroziłam w zimnej wodzie z cytryną, pokroiłam w cienkie krążki (ok 0,5 cm) i skropiłam obficie sokiem z cytryny, odstawiłam na kwadrans
  • po tym czasie oprószyłam solą i pieprzem, wrzuciłam wszystkie do miski z mąką i obtoczyłam dokładnie, następnie przekładałam po jednym do miseczki z rozkłóconym jajkiem i obtaczałam w drobnej bułce tartej
  • gdy wszystkie były już zapanierowane, podgrzałam na patelni olej, podgrzałam porządnie i podgrzałam go sporo, by wrzucane doń krążki całe zatopiły się w gorącym tłuszczu
  • zezłocone obracałam widelcem na drugą stronę, potem przekładałam na papierowy ręcznik, by wchłonął nadmiar tłuszczu
  • przygotowałam cytrynowe aioli: do trzech kopiastych łyżek majonezu wcisnęłam mały ząbek czosnku, sok z połowy cytryny, szczyptę soli i  odrobinę pietruszki (miałam suszoną)
Tak przygotowane kalmary są kruche, nie gumiaste i pozbawione rybiego posmaku. Chrupiące, lekko cytrynowe, maczane w tym obłędnym sosiku są naprawdę cudowną przekąską.