Mam słabość do buraka, bo sama byłam tak przez lata nazywana. Dodam, że było to jeszcze w czasach zanim ksywa ta nabrała pejoratywnego znaczenia, dziś nazywa się tak ludzi nieokrzesanych, chamskich, takich, którym brakuje obycia i klasy - delikatnie rzecz biorąc. Kilkadziesiąt lat temu, zanim świat wypełnił się chamami, czyli burakami właśnie, nabawił się tego przezwiska mój tata. Nasze nazwisko zaczyna się bowiem na tą samą sylabę i nie, nie jesteśmy Buraczyńscy ani Buraczewscy. Tylko "Bur" i nic więcej z burakami nie mamy wspólnego, a jednak całe życie rodzina i znajomi chadzali i dzwonili "do Buraków", tak się przyjęło.
Warzywo to więc bliskie mojemu sercu, choć nieco za niska częstotliwość spożycia go w naszej rodzinie mogłaby na to nie wskazywać. Darzę je także sympatią, bo jest troszkę niedoceniane, bo tylko surówki i barszcz, niektórzy jeszcze drobno tarte na ciepło serwują (uwielbiam!). Jest trochę retro w tych postaciach. Burak w odsłonach nowoczesnych lubi się z serami pleśniowymi i kozimi, z octem balsamico, z orzechami i nasionami, z rukolą i szpinakiem - wariacji tej sałatki jest wiele. Ja ostatnio podałam ugotowane i pokrojone plastry buraczki na liściach szpinaku, skropionych odrobinę oliwą i balsamicznym octem. Na wierzch skruszyłam ser z niebieską pleśnią i uprażone włoskie orzechy. Było pysznie i sentymentalnie nieco, bo dziś już w związku z moim drugim nazwiskiem mało kto mnie tak nazywa.